Beczka miodu, łyżka dziegciu

Tegoroczny Rajd Rzeszowski był jednym z najlepszych rajdów, na jakich byłem w ostatnich latach. Nie będę próbował porównywać go z ubiegłoroczną edycją, bo nie ma za bardzo czego porównywać. Szukając analogii motoryzacyjnych przypominałoby to test porównawczy Fiata 125p z BMW E36. Dzielił je tylko rok różnicy w dacie produkcji, obydwa były 4-drzwiowymi sedanami i miały tylny napęd, a jednak byłoby to delikatnie mówiąc niedorzeczne. Na dodatek w takim teście Fiat 125p musiałby być droższy. Wracając do Rzeszowa, po prostu wszystko było lepiej. Prawie wszystko, bo większość stawki startującej z listy krajowej musiała piątek potraktować jako kosztowne i nowatorskie zabiegi odwadniające. Najpierw jednak o tych dobrych rzeczach.
Obsada wyglądała lepiej w rzeczywistości niż na papierze, mimo że dla większości zawodników zgłoszonych w ramach Mistrzostw Europy była to pierwsza wizyta na Podkarpaciu. To zresztą dość znamienne, że przyzwyczajony do deklarowanej w wypowiedziach wiecznej nauki niektórych kierowców zakładałem, że wielu debiutantów będzie jechało zachowawczo. Nic bardziej mylnego. Pierwsze dziesiątka, może nawet dwunastka, w samochodach R5 naprawdę prostowała prawą nogę i ich jazdę oglądało się z wielką przyjemnością. Nie będę wymieniał wszystkich z nazwiska, wspomnę tylko o dwóch kierowcach. Pierwszym jest Alexey Lukyanuk, który reprezentuje równie lubiany, co wymierający w dzisiejszych rajdach gatunek kierowców wyznających zasadę „grubo, albo wcale”. Bardzo żałuję, że na Rajdzie Rzeszowskim zakończył swój występ tak szybko i liczę na to, że jeszcze będę miał okazję obejrzeć go w akcji. Jestem za to pewien, że rajdowy świat nie raz będzie mówił o drugim z kierowców, których chciałem wspomnieć, czyli o Jarim Huttunenie. Kilka dni po fińskim zwycięstwie w WRC2 przesiadł się do Opla Adama i dosłownie fruwał po rzeszowskich asfaltach. Oglądając go miałem wrażenie, że „to nie może wydać”, a jednak za każdym razem „wydawało”. Fantastyczna jazda!
Godne pochwały były także trasy przygotowane przez organizatorów. Jestem miłośnikiem wąskich i krętych odcinków, a do tego uważam, że w rajdach rangi Mistrzostw Europy (nie mówiąc o Mistrzostwach Świata) ich długość nie powinna spadać poniżej 15 kilometrów. Najwyraźniej ktoś w Automobilklubie Rzeszowskim jest podobnego zdania, bo aż 3 z 6 przygotowanych odcinków specjalnych miały ponad 20 kilometrów, a poniżej 15 miał tylko ten rozgrywany na ulicach Rzeszowa. To bardzo rzadki widok w dzisiejszych harmonogramach, w których bardzo często spotyka się odcinki poniżej 10 kilometrów. Nie tak powinny wyglądać rajdy rangi mistrzostw starego kontynentu.
Do tej tytułowej beczki miodu na koniec muszę niestety dodać łyżkę dziegciu, która tym razem przybierze kształt ogranicznika cięcia. Tak się złożyło, że pierwszy dzień spędziłem na odcinku Pstrągowa w pobliżu miejsca, gdzie trasę opuścili Darek Poloński i Emma Falcón. Mijając to miejsce w drodze na oddaloną o kilkaset metrów hopkę zwróciłem uwagę na (delikatnie mówiąc) niezbyt przemyślanie ustawione zakazy cięć. Stały w miejscach zupełnie zbędnych, a nie było ich tam, gdzie być powinny. Niestety, na Pstrągowej zabrakło go w miejscu ewidentnie niebezpiecznym i było to widoczne gołym okiem nawet dla takiego laika jak ja. Cięcie kończyło się bowiem mocno podbijającym przepustem, który wielu załogom sprawił kłopot (m.in. Damian Wawrzyczek zaliczył tam solidne ratowanie), dwóm wspomnianym wyżej popsuł dużo więcej niż rajdowy nastrój, a kolejnym kilkudziesięciu zmienił nazwę zespołu na alternative route rally team. Ogólnie uważam, że ograniczanie cięć powinno być zdecydowanie… ograniczone i stosowane tylko w przypadku ewidentnej możliwości skracania trasy lub właśnie w miejscach potencjalnie niebezpiecznych. Gdy ograniczniki stoją na 90% zakrętów, ich brak w zasadzie prowokuje do cięcia – przecież skoro można to trzeba. Podejrzewam, że jest to wręcz odruch bezwarunkowy wynikający z rajdowego toru jazdy i tym bardziej powinno to być przez organizatora brane pod uwagę.